
W Łańcucie, od prawie czterystu lat, czczona jest w obrazie przywiezionym z Krakowa szkaplerzna Madonna. Ma smutny uśmiech. Ksiądz biskup Stefan Moskwa koncelebruje mszę świętą. W pewnym momencie z głównego ołtarza spada biała lilia... Opada na ziemię. Nagle, niespodziewanie w zakrystii pojawia się goniec ze wstrząsającą wiadomością: w szpitalu w Rzeszowie zmarł właśnie na serce ks. prałat Michał Kochman. Kiedy ksiądz biskup Moskwa przekazuje tragiczne nowiny, w kościele rozlega się płacz; panuje poruszenie. Na twarzach wiernych maluje się niedowierzanie: jak to, jeszcze kilka dni temu ks. proboszcz klęcząc zmęczony na kolanach prowadził nowennę przygotowującą do uroczystości. Klęczał tak długie minuty, przed Cudownym obrazem, wypowiadając słowa modlitwy... Matko prowadź nas, nie opuszczaj nas... Niewiarygodne, ale Matka Boża zabrała go do siebie w dniu Jej święta. Wymarzona śmierć dla kapłana - ktoś szepcze...
Kiedy pojawił się na probostwie w Łańcucie, w 1976 roku, niemal od pierwszego dnia swoimi niezwykłymi homiliami porwał setki parafian. Jeździ na misje, także za granicę. Prowadzi rekolekcje. To trudne czasy; Kościół w ówczesnej Polsce jest systematycznie atakowany, księża są inwigilowani przez Służbę Bezpieczeństwa. Ksiądz Michał doskonale o tym wie; większość jego kazań kończy się charakterystycznymi słowami: "Wiem, że mnie nagrywają, że stoją, tam z tyłu kościoła... Pomódlmy się za nich" . Jest kapelanem łańcuckiej Solidarności. Wspomaga prześladowanych. Zależy mu na rozbudzeniu ogromnej miłości do Matki Bożej czczonej w łańcuckim Wizerunku. A jego wielkim pragnieniem jest koronacja łańcuckiej Madonny. Niestety nie doczeka tej chwili - ta odbyła się osiem lat później; ale wszyscy głęboko wierzyli, że uczestniczył w niej duchowo ze swoimi parafianami.


Nie miejsce tutaj na przytaczanie dokładnego życiorysu księdza Michała Kochmana. Wspomnijmy tylko, że urodził się w 1933 roku, na wschodnich kresach Rzeczypospolitej, na ziemi stanisławowskiej. Zanim kapłańska droga zawiodła go do Łańcuta, był także proboszczem w podrzeszowskim Hyżnem, również maryjnym sanktuarium. Wcześniej duszpasterzował m.in. w Jaśle i w Sanoku.
Ksiądz Michał był człowiekiem niskiego wzrostu, ale człowiekiem wielkiego ducha. Przy pierwszym kontakcie wydawał się trochę szorstkim. Zwłaszcza tak wydawało się nam, uczniom, którzy na lekcje religii przychodziliśmy jeszcze wówczas do salki katechetycznej koło kościoła. I jak to młodzi, cieszyliśmy się kiedy siostra spóźniała się na katechezę. Spotykaliśmy wówczas księdza proboszcza, który mierzył nas groźnie wzrokiem, ale z jego głosu bił ton zatroskania: "Nie macie jeszcze religii? Kto was uczy?. Poczekajcie cierpliwie chłopcy, zaraz podejdę do sióstr i ktoś na pewno przyjdzie..." . Przy głębszym kontakcie, ksiądz Prałat okazywał się serdecznym i ciepłym człowiekiem. Można było tego doświadczyć na przykład podczas wizyt duszpasterskich. Obiecywał wówczas odwiedzanym, że jeszcze kiedyś zaglądnie, jak będzie miał więcej czasu... i szedł do następnego mieszkania. Tego czasu nie miał jednak za wiele. Jako ceniony kaznodzieja był chętnie zapraszany do innych parafii. Był odważny, mówił często ludziom niewygodną prawdę. Niewątpliwie miał talent aktorski i oratorski. Można bez przesady powiedzieć, ze był urodzonym kaznodzieją. Zaskakiwał przykładami. One poruszały... Wyciskał z oczu niejedną łzę, a równocześnie wiele razy sam, na ambonie, po prostu zwyczajnie z ludźmi płakał...
